Colin Ward i „Chłopiec w mieście”

„Dorosły nie jest w stanie doświadczyć tego, czego doświadcza dziecko. Dlatego pierwsze strony biografii są często ciekawsze niż ostatnie”. Colin Ward był innym rodzajem architekta. Skupiał się na dzieciach, aby opowiadać o mieście. I o wsi. W 1977 roku, pisząc swoją klasyczną książkę „Dziecko w mieście” , obecnie wznowioną przez Pepitas de Calabaza, zauważył, że dzieci miejskie są dziećmi domowymi, podczas gdy wcześniej były dziećmi na świeżym powietrzu.
Dlaczego ważne jest obserwowanie, jak dzieci postrzegają ulicę? Ponieważ strach może zastąpić ciekawość i odkrywanie. Ze względu na edukację, jaką oferuje współistnienie z tym, co inne. Tak Ward rozpoczyna swój esej od początku. Omawia teorię edukacyjną szwajcarskiego psychologa Jeana Piageta . Zwraca uwagę, że pierwsze relacje dziecka z ulicą mają charakter topologiczny, sąsiedztwa, oddzielenia od otoczenia i ciągłości. Zachęca też nauczycieli do zadania uczniom: narysowania drogi z domu do szkoły, narysowania okolicy, zaobserwowania tego, co dzieci dostrzegają.
W swojej książce Ward zgłębia niejasną relację między pracą a dziećmi. Od dzieci pracujących przy złomie – które, podobnie jak Romowie, zostały nazwane ważnymi elementami przez prezesa Brytyjskiej Federacji Pracowników Złomu, który oszacował, że jego firma zaoszczędziła 200 milionów funtów w walucie obcej, płacąc tym dwóm grupom niewiele – po dzieci roznosicieli gazet. A potem mamy angielskie dzieci z początku XX wieku: kiedy koń był preferowanym środkiem transportu w miastach, dzieci w Wielkiej Brytanii zarabiały centa za każde zebrane wiadro słomy. Konie pasły się wtedy w Hyde Parku .
Wiele dyskutowano o relacji między pracą a dziećmi. Mówimy o pracy, a nie o wyzysku. Wiek, w którym dzieci rozpoczynają pracę, został opóźniony. Ale czy kontakt z miejscem pracy przyniósł dzieciom jakiekolwiek korzyści?
Charles Dickens rozpoczął pracę w wieku 12 lat. Jego ojciec został uwięziony za niespłacanie długów. Jego rodzina zamieszkała z nim w więzieniu – co było wówczas możliwe – a Charles spędzał 10 godzin dziennie w swojej pracy w Warren's Shoeing Factory, gdzie naklejał etykiety na puszki. Zarabiał sześć pensów tygodniowo. Z tej pensji opłacał mieszkanie i wyżywienie oraz utrzymywał rodzinę. W drodze do fabryki widział bezradność i grabież dzieci, co ilustruje związek między dzieciństwem a miastem w wielu jego powieściach, zwłaszcza w „Oliverze Twist” .

Ward wspomina, że w latach 30. XX wieku największy hurtownik gazet, WH Smith, zorganizował konkurs na dostawcę roku. Doręczanie gazet wzmacniało nawyk wczesnego wstawania. „Ta cecha zaskarbiła sobie purytańskie sumienie” – pisze. Fakt, że dostawy odbywały się na rowerze, jak przedstawiały to hollywoodzkie filmy, mitologizował tę dziecięcą pracę jako szkołę życia. I wiedzy o mieście.
BBC badało zjawisko pracy dzieci w latach 70. XX wieku i oszacowało, że 60 milionów młodych ludzi padło ofiarą globalnego skandalu związanego z wyzyskiem. W filmie dokumentalnym 13-letni pracownik przemysłu tekstylnego w Turcji uśmiechnął się do prowadzącego i powiedział: „Ludzie w Afryce nie mogą pracować i nie mają wystarczająco dużo jedzenia. Chciałbym, żeby mieli dobrą pracę, taką jak my tutaj”.
Ward bada związek między dziećmi a ruchem drogowym. W 1865 roku w Wielkiej Brytanii w wypadkach drogowych zginęło 232 osoby. Do 1977 roku w Wielkiej Brytanii każdego roku ginęło 800 dzieci, a 40 000 odnosiło obrażenia w wypadkach drogowych. W 40% przypadków kierowca nie zauważył dziecka.
Oprócz wątpliwości, odkryć i strachu, w książce Warda pojawia się również zabawa. Chociaż, zdaniem Jane Addams, współczesne miasto nie zaspokoiło nienasyconego pragnienia zabawy, podczas gdy w średniowiecznym mieście odbywały się turnieje, parady, bale i festiwale, Ward koncentruje się na różnorodnych zabawach dziecięcych. W latach 70. burmistrz Nowego Jorku Abraham Beame zakazał używania zraszaczy przeciwpożarowych do zabawy dla dzieci. Rzeźbiarz Claes Oldenburg wspomina, że te hydranty były swego rodzaju pomnikiem, wypełnionym wodą, która czekała, aż pęknie. Dorastając w Chicago, pamiętał, że zawsze był tam syn jakiegoś hydraulika, który odkręcał jeden z dysz.

„Wokół Parc de Monceau w Paryżu władze zostawiają sterty piasku specjalnie dla dzieci do zabawy, a następnie je usuwają” – zauważył Ward. Wcześniej dzieci bawiły się wszędzie i na wszystkim.
Co ciekawe, wiele dzisiejszych środków transportu miejskiego – rolki, deskorolki i hulajnogi – narodziło się jako gry. W wielu amerykańskich miastach w latach 70., jak wyjaśnia Ward, rowerzyści byli postrzegani jako ekscentryczni dorośli, podczas gdy w Holandii rowerzyści byli traktowani jak piesi. W 1977 roku Hanower miał 348 kilometrów ścieżek rowerowych, a Brema – 259.
Claude Brown w książce „The Names of the Promised Land ” napisał: „Zawsze uważałem Harlem za dom, ale nigdy nie uważałem go za dom. Dla mnie domem były ulice”. Ulice były miejscem dziecięcej intymności, wolności, sekretów, wyboru, nauki i odkryć.
Czy chłopcy i dziewczęta byli tacy sami? „Czy to było sprawiedliwe, że chłopcy wychodzili i bawili się, podczas gdy dziewczęta musiały zostać i pomagać w domu?” – pytał Collin Ward w 1977 roku. Dziewczęta były w tle.
Dziś w miastach wielu młodych ludzi jest rozdartych między dwiema kulturami, odrzucając wartości swoich rodziców i wykluczając się z powodu niewidzialnych barier samego miasta. Ward cytuje badanie zatytułowane „Doing Nothing” (Nie robić nic) , które opisuje nocne aktywności chłopców w północnoangielskim mieście: „Czekali na coś i w końcu wywoływali jakieś incydenty, bójki, tłukli butelki po mleku, żeby tylko znaleźć coś, co pozwoliłoby im oderwać się od nudy”.
Wszystko to – zabawy, spotkania, wykorzystywanie, strach, a nawet nuda – obrazuje relację miasta z dziećmi. Ward kręci się po każdym rogu. I zapowiada stopniowe znikanie dzieci z ulic z powodu dwóch ściśle ze sobą powiązanych problemów: pojawienia się samochodów i przeprowadzki na obrzeża, aby wychowywać dzieci w większej przestrzeni.
Ciekawie byłoby kontynuować badania Warda. Jak wyglądają miasta dzisiaj, 50 lat po opublikowaniu tego eseju? Dziś w Hiszpanii przeprowadzki do sąsiednich miejscowości wynikają raczej z wysokich kosztów mieszkaniowych niż z wychowywania dzieci. Kiedy 22 lata temu przeprowadziłem się do centrum Madrytu, byłem zaskoczony, widząc dzieci bawiące się na niektórych ulicach. Prawie wszystkie były dziećmi imigrantów.
Dziś w centrach miast samochody stopniowo znikają. A wraz z tym zniknięciem piłki nożnej mogą powrócić. I dzieci. Właśnie to robią na barcelońskich superwyspach . Oczywiście ci, których stać na kupno lub wynajem mieszkania w centrum miasta, cieszą się z tego.
EL PAÍS